niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 15. Nie płacz, wszystko będzie dobrze.


Paul Lotman. 
- Ja pieprze, dalej tego nie ogarniam. - Burknął Ignaczak po raz kolejny. Nie mogłem już go znieść. Jego i tych durnowatych komentarzy!
Byłem zły i jednocześnie chciałem głośno płakać. Chciałem coś rozwalić i w tej samej chwili schować się w najciemniejszy kąt i to przeczekać. Ale wiedziałem, że to nie minie.

- Kurwa! - Wrzasnąłem znowu, gwałtownie się podnosząc. -  Tej kobiecie to normalnie...! 
- Ona i tak trafi do więzienia! - Alek próbował mnie uspokoić, kładąc mi ręce na ramionach. Od razu się wyrwałem z tego uścisku. Wszystko mnie przytłaczało. Dobijało. - Przecież spowodowała śmierć... - zawiesił się i zamknął usta, bojąc się tego wypowiedzieć.
Na to słowo momentalnie nagromadziły się w moich oczach łzy. Znowu. Rozmazany obraz pozostałych, zdołowanych i popłakujących siatkarzy w ogóle nie pomagał. 
- No to co z tego, jak Ola...! Ona... 
Nie potrafiłem skończyć, bo słowa te nie przechodziły mi przez gardło.
Ja po prostu w to nie wierzyłem. Nie wierzyłem. 

***
Dwa dni wcześniej. 


Przegadać upartej Oli nie było łatwym wyzwaniem. 
Może zacznę od tego, że odkąd wróciła z Gdańska, była zła i .. chora. Tak, właśnie. I to dlatego wciąż wybuchała, gdy nakazywałem jej zostawać w domu. Z grypą przecież trzeba zostać w domu, wyleczyć porządnie. Ale ona tego nie rozumiała i szukała sposobu, by wyjść do pracy pierwszy dzień po przerwie. 
- Ani mi się śni. - Burknąłem pod nosem.
Ola wyglądała niczym mała, obrażona dziewczynka - zmarszczone czoło w złości, ściągnięte do siebie brwi, śmiesznie wydęte usteczka. Oczywiście ręce miała skrzyżowane na piersiach, a nogą nerwowo przytupywała w podłogę. 
- No weź. - Odezwała się w końcu, na co jedynie pokręciłem głową. 
- Zostawiam ci Daisy. - Poklepałem suczkę po pysku. - Ale nie musisz z nią wychodzić, byłem z nią na wystarczająco długim spacerze. 
- Ale..
- Nie, Ola. Chcesz szybko wrócić do pracy? - Rzecz jasna było to pytanie retoryczne.- No, więc siedzicie obydwie w domu przed telewizorem. Ja wracam za trzy godzinki. - Pocałowałem Olę krótko w usta i wyszedłem, pozostawiając ją obrażoną w mieszkaniu. 
  Wiadomo, gdybym mógł przewidzieć... Nie, nie mogłem. Ignaczak wciąż mi to powtarza. 
  Trening jak trening. Zaczął się jak zwykle wygłupianiem w szatni. A kto zainicjował całą błazenadę? Oczywiście, Krzysiu z kamerą!
- Pit! Pokaż, zaprezentuj. - Zaczął nagrywać Bogu ducha winnego Nowakowskiego.
Na moje nieszczęście siedziałem obok niego, ale kamerka była skierowana na... tak, na nogi środkowego. Nie pytajcie. 

- Masz . - Wyszczerzył się Pit pokazując skarpetkę. - Tylko nóżka nieopalona jeszcze. 
- Normalnie jak w Nowej Zelandii, jakby grał w rugby. 
- Gram czasem. Jak mi się odechce z siatkówką to zawsze rugby. Masę już mam…*
  I na to stwierdzenie Cichego Pita wszyscy zaczęliśmy się śmiać. 
  Nie wiem, na jakim ja świecie żyję, ale kompletnie zapomniałem o tym, że dzisiejszy trening był otwarty dla rzeszowskich kibiców. Ale co ja mogłem poradzić, jak wciąż myślałem o zdrowiu Olki? W związku jednak z przyjściem kibiców po treningu zeszła mi dodatkowa godzina, ponieważ rozdawaliśmy autografy, robiliśmy sobie zdjęcia...
Uwierzcie, gdybym wiedział, co się dzieje wtedy z Olą, nie robiłbym tego... Ale Alek mi wciąż teraz powtarza, że przecież nie wiedziałem... Nikt nie wiedział. 
- Pozdrów Oleńkę. - Rzucił za mną Penchev, kiedy wychodziłem z szatni. 
- No, niech szybko do nas wraca! - Dorzucił Alek. 
- Spoko, przekażę. - Powiedziałem. 
Szybko ruszyłem do samochodu. Rzuciłem torbę na tylne siedzenie, sam spokojnie usadowiłem się na miejscu kierowcy i nim odpaliłem, wrzuciłem sobie jakąś polską stację, na której właśnie puszczali światowe przeboje. 
Fakt, chciałem szybko dojechać, ale jak na złość na każdym skrzyżowaniu stałem na czerwonym świetle. Normalnie jakieś fatum. Ale wiadomo, Rzeszowa świetnie nie znałem, a co za tym szło - skrótami jechać nie mogłem. 
Znowu czerwone światło. To chyba mój życiowy pech, pomyślałem wtedy. 
" Wybiła godzina szesnasta, podajemy najświeższe wiadomości." - Powiedziała prezenterka radiowa. Pogłośniłem i słuchałem, co mówi - na szczęście wyraźnie, więc sporo zrozumiałem. - "Trwa akcja ratunkowa w Rzeszowie, na jednym z osiedli. W płomieniach stoi niemalże cały blok mieszkalny. Potwierdzono już jedną ofiarę śmiertelną, strażacy próbują uratować mieszkańców i ugasić pożar. Nie ustalono jeszcze przyczyny wybuchu (...)". 
 Wiadomość była cholernie nieprzyjemna. Aż miałem ciarki na całym ciele. I uwierzycie, że pomyślałem z ulgą, że przecież Ola jest bezpieczna?
Tak.. to było chyba najgłupsze, co mogłem pomyśleć. 
 Gdy tylko skręciłem w drogę prowadzącą na nasze osiedle, zatrzymałem samochód. 
- Co do... - Tylko tyle wykrztusiłem z siebie, widząc blok. A właściwie to, co z niego lada moment zostanie. 
  Wyskoczyłem z samochodu i nawet go nie zamknąłem, tylko popędziłem w stronę, gdzie cały budynek stał w płomieniach. Nie czułem nóg, nie czułem nic. Tylko z szaleńczo bijącym sercem, wciąż nie dowierzając własnym oczom, biegłem w tamtą stronę. 
- Przepraszam! - Przepychałem się między tłumem ludzi. - Kurwa, przepuśćcie mnie!- Puszczały mi nerwy. 
 Stanąłem przed samą taśmą, którą rozciągnęli wokół miejsca zdarzenia strażacy. To było jeszcze jakieś dwieście metrów do wejścia do bloku. Ale czy był sens tam iść?
  Wzrokiem odszukałem karetkę. Lekarze już zajmowali się jakimiś ludźmi, może Ola...
- Ola.- Powiedziałem, podchodząc w stronę punktu medycznego. Jeden z ratowników medycznych zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. WIdząc moje zdenerwowanie, stanął mi na drodze.- Ola. Jest tu?! - Próbowałem krzyczeć, ale głos ledwo przechodził mi przez gardło. 
- Mamy jedynie czterdziestoletnią kobietę, dziecko i starszą panią. - Powiedział ratownik. Położył mi ręce na ramionach i spojrzał na mnie pokrzepiająco. - Spokojnie, strażacy jeszcze próbują...
Zdenerwowany wyrwałem się spod jego rąk i bez słowa odszedłem. Jakie "próbują"! Oni muszą ją uratować! Ją i Daisy! Ja nie mogę ich stracić! - krzyczałem do siebie w myślach. 
Ogień zajął już prawie cały budynek. Spojrzałem na nasze dwa mieszkania, które były obok siebie. Szyb w oknach nie było, a w pomieszczeniach widać było jedynie gęsty ogień. Nerwowo wyczekiwałem, aż dziewczyna jakkolwiek sie pokaże, ale to były tylko stracone sekundy. Sekundy, w których ona gdzieś tam cierpiała.
Cholera. Ja tam musiałem iść.
 Gdy tam ruszyłem biegiem, jeden ze strażaków złapał mnie w połowie drogi. 
- Gdzie niesie! Proszę się cofnąć! 
- Nie! Tam jest Ola! - Wskazałem palcem na jej mieszkanie. 
- Słuchaj, pożar wybuchł w mieszkaniu pod tym, które pokazujesz. - Tłumaczył mi jak małemu dziecku.- W mieszkaniu wyżej nic nie zostało!
- Boże, tam też jest moje dziecko! - Zawyła jakaś kobieta obok mnie. - Wyszłam tylko na chwilę po gazetę do skrzynki! Na litość boską, ratujcie moje dziecko, ono tam śpi!- Płakała. 
 Ja jeszcze się wyrywałem, ale doszedł drugi strażak i nas cofnęli do tyłu. "Staramy się", powiedział jeden z nich. 
Pozostawało mi patrzeć przez przeszklone oczy, jak strażacy próbują okiełznać ogień, którego wcale nie było mniej. Pozostawało mi stać i patrzeć. I czekać.
Wiecie, czekanie to jedna z najgorszych pokut, jakie los może zesłać człowiekowi...

Mijały sekundy, minuty. Stałem w jednej pozycji, całkowicie napięty. Po chwili nawet złapałem się na tym, że wypatrując dziewczyny w oknie, nawet nie mrugam. Oczy zaczęły szczypać, a po skroniach spływał gęsty, zimny pot. Złapałem się nawet na tym, ze mocno zaciskam dłonie w pięści
- Cholera, więc to prawda. - Usłyszałem nagle obok siebie głos Buszka. - W radiu o tym trąbili i... wiadomo coś? Powiedz, że ..
- Buszek, po prostu się zamknij. - Odezwałem się przez zaciśnięte zęby, nawet na niego nie patrząc.
Gdy zrozumiał, że cały drżę, że lada moment wybuchnę jakimś szaleńczym, zdruzgotanym śmiechem zmieszanym z płaczem, złapał mnie za nadgarstek. O nic już nie pytał, bo przecież mój przekaz był jasny..

- Musisz odnaleźć nadzieję i nieważne, że nazwą ciebie głupcem... - szepnął jeszcze, mocniej ściskając mój nadgarstek. 
Dopiero wtedy poczułem, że on również dygocze. Boi się. Również się powstrzymuje. Ale obydwoje tkwimy w jednym miejscu, wyczekując. Na cud? Sam nie wiem. Ale na pewno... na pewno nie uwierzę, że to koniec.
Nie w ten sposób. Nie ... nie tak po prostu. Nie tak. 

 Nie mam pojęcia, ile to trwało, gdy ktoś z tłumu głośno krzyknął. Choć z początku nie wierzyłem w to jedno słowo, nawet widząc jak poszarzały z kurzu pies idzie, ledwo słaniając się na nogach, ale z reklamówką na pysku, jakby ktoś założył ją specjalnie. By nie nawdychał się dymu.
- Pies. - Powiedział Buszek sciągajac mnie do rzeczywistości.

To była Daisy. Nieprawdopodobne, ale ciągła za sobą przywiązaną do jej obroży dyktę, a na niej tkwił nieprzytomny sąsiad z góry. Pan Zbigniew. 
Pies padł w połowie drogi. Lekarze przejęli starszego pana, natomiast ja z Buszkiem uklęknąłem tuż przy Daisy. Była wyczerpana. A ja? Byłem w szoku. Przecież Daisy musiała być z Olą....
- Wszystko będzie dobrze. - Poklepałem ją po głowie.
Zaczęła popiskiwać. Ale nie przez jakieś boleści. Na pewno nie. I zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy jeszcze łapką szturchnęła mojego buta. 

- Ola. - Rzuciłem sam do siebie, krótko. Podniosłem głowę i spojrzałem na Rafała. - Zostań z nią. 
Wystrzeliłem jak z procy do palącego się budynku. I tym razem nie pozwoliłem, by ktokolwiek mnie powstrzymał.


***
Ola.

Wszystko... wszystko działo się tak szybko. To były sekundy. Gdy trzasnęło raz, a porządnie, a po dwóch kolejnych sekundach z korytarza dobiegał do nas dym i smród... gazu. 
- Panie Zbyszku! - Krzyknęłam przerażona, kiedy spostrzegłam, ze mężczyzna siedzi w fotelu przykurczony i trzyma się za klatkę piersiową. 
Pies zaczął nerwowo biegać w koło, po salonie sąsiada. Wpadł na stolik i przewrócił go, wylewając nasze kawy. 
- Daisy, spokój! - Znowu krzyknęłam, bardziej jednak zdruzgotana, ledwo powstrzymując cisnące się do moich oczu łzy. 
Chciałam wyjrzeć z mieszkania i sprawdzić, co się stało na dole, skąd ten wybuch, ale nie pozwalał mi na to widok mojego sąsiada. Zamiast pójść do drzwi, kucnęłam tuż przy starszym człowieku. 
- Panie Zbyszku, co się dzieje? - Zapytałam, trzymając go za ramiona i potrzepując delikatnie. Wyglądał tak, jakby odlatywał.
- Kłuje... tak bardzo kłuje... - wyjęczał w końcu. Jego głos był suchy, ledwo wydobywał się zza ust. 
CHolera. On miał zawał! 
Nie wiedziałam, co zrobić. Przez moment miałam ochotę wyskoczyć przez okno. W drugiej chwili miałam ochotę siąść w kącie pokoju i głośno zapłakać. Ale nie mogłam. Przecież ten człowiek umierał. 
Dymu w mieszkaniu było co raz więcej. Odczułam to nie tylko ja, bo i sąsiad też. Zaczął się krztusić. 
- Uciekajcie, Olu.. - Wysapał. 
Nie słuchałam go. Zamiast tego otworzyłam szafkę i wyciągnęłam z niej pierwszą lepsze szmatki. Podałam mu jedną, żeby sobie przytkał usta. Drugą wzięłam sobie.
Wszystko działo się tak szybko. Nagle Daisy zaczęła szczekać, a zza okna słyszałam syreny straży pożarnej i karetki. Podbiegłam do okna i wyjrzałam. Byli tam. Pomoc dla pana Zbigniewa była na wyciągnięcie ręki. Machałam do nich, jednak mnie nie widzieli. 
Nie widzieli, bo w mieszkaniu było już tyle dymu. 
Ruszyłam w kierunku drzwi i o mało co, a zbiegłabym w gęsty ogień. 
KURWA! 
Ogień się co raz bardziej rozprzestrzeniał. Musiałam coś zrobić, by sprowadzić sąsiada i Daisy na dół z czwartego piętra, jak najszybciej. Musiałam nas uratować. 
Działałam szybko, instynktownie. W tamtym momencie nie było czasu na myślenie. Oderwałam drzwiczki jednej ze starych szafek i ułożyłam na niej sąsiada. Stracił przytomność, gdy przypinałam go dwoma skórzanymi paskami do deski. Całość przypięłam grubym sznurem do obroży Daisy. Sama musiałam robić im drogę, by nie wpakowali się w ogień. Na pysk suczki założyłam jeszcze reklamówkę jednorazową. Zaczęła piszczeć. Ze strachu. Zwierzęta bardzo się boją ognia.
- Nie bój się, maleńka. - Pogłaskałam ją po grzbiecie.- Chodź.
To był dla niej spory ciężar, jednak zaczęła ciągnąć sąsiada w kierunku drzwi. Sama pobiegłam do łazienki i nabrałam jeszcze do wiadra wodę, by móc choć na początku utorować nam bezpiecznie drogę na dół. 

 Gdy otworzyłam drzwi, od razu chlusnęłam wodą w ogień przed nami. Gdy minimalnie zmalał, kazała Daisy ruszyć na sam dół.
- Biegnij! Idź, Daisy! Będę za tobą, idź! - Powtarzałam, aż pies zrozumiał, i ciągnąc za sobą deskę z sąsiadem, ruszyła na dół dzielnie przebijając się przez dym i ogień. 

 Miałam być za nimi. Miałam żyć. Miałam się wydostać z tego piekła. Pokonałam już nawet trzy schody w dół. Byłam te trzy schody bliżej objęć Paula Lotmana. Ale wtedy to usłyszałam.
Płacz dziecka.
Znowu przystawiłam sobie materiał do ust, starając się nie udusić. W głowie zaczęło mi wirować. Czy naprawdę płakało dziecko, czy moja wyobraźnia już szwankowała?
Musiałam to sprawdzić.
Przeszłam przez ogień i mocno uderzając ciałem w rozlatujące się drzwi sąsiadki pana Zbigniewa, wyważyłam je na dobre. Płacz był co raz głośniejszy. Szybko kierowałam się właśnie w tamtą stronę, aż doszłam do dobrego pokoju.
- Jesteś... - Dobiegłam do kołyski z niemowlęciem. Malutka istota płakała i wyciągała rączki ku mnie. Wzięłam ją od razu na ręce i przytuliłam mocno. - Spokojnie, ciii.. będzie dobrze, nie płacz... 

Chciałam już z nią wyjść, jednak nie było wyjścia z tego pokoju. Nie było nic poza ogniem. To trwało sekundy, ale... dla nas naprawdę nie było ratunku. Przynajmniej dla mnie - czułam, że dym robi już ze mną, co chce.
Wzięłam z krzesła jakąś wielką, dużą kurtkę i założyłam ją na siebie. Dziecko przytuliłam i kurtkę zasunęłam pod samą szyję.
Nie myślałam wtedy, czy wystarczy dziecku powietrza. Nie myślałam w ogóle. W myślach jedynie powtarzałam sobie, że jeśli tu dotrą strażacy, to dziecko może nie będzie jeszcze zatrute dymem, tak jak ja. 

Usiadłam w kącie, zmrużyłam oczy. Dziecko nie płakało, ale rękami czułam, po unoszeniu się plecków, że wciąż oddychało. 
Chociaż tyle mogłam tej maleńkiej dać. Choć tyle poświęcić. 
Czas się dłużył, choć to były zaledwie sekundy.
Jak przez mgłę słyszałam, jak ktoś woła moje imię. Jak oczami wyobraźni widziałam jego oczy, jego przerażone spojrzenie. Jego troskę. I jakby to był sen, czułam, jak bierze mnie na ręce i wynosi, nieprzytomną lub nieżywą..

 Potem był hałas. Straszny zamęt. Słyszałam różne dźwięki, słyszałam krzyki, słyszałam płacz. Słyszałam szczekanie. To mnie na chwilę obudziło.
Najpierw dojrzałam jego twarz. Był przerażony, trzymał mnie w ramionach i nie wiedział, co zrobić. Ale ja wiedziałam, że mam chwilę zaledwie. Zanim znowu odpłynę.  Przepraszam cię, Paul, ale nie byłeś w tym momencie najważniejszy. Przepraszam cię za to, przepraszam, że nie zeszłam od razu na dół. Że się nie ratowałam. Ja musiałam tam zostać, mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz. 

Wzrokiem błądziłam po ludziach zgromadzonych wokół. Starałam się znaleźć kobietę, która wyła z bólu po stracie dziecka. Która już nie miała nadziei. Ale nie mogłam nic powiedzieć. Podszedł jakiś lekarz, sanitariusz czy strażak... nie potrafiłam odróżnić..
Sięgnęłam tylko ręką do zasuwaka i powoli rozpięłam kurtkę. 
- To.. to dziecko. - Powiedział mężczyzna. 
I gdy znowu usłyszałam płacz niemowlęcia, odpłynęłam. 

_____________________________
* Igłą Szyte, Japonia.


~ * * * ~
Lol, zanim mnie zabijecie, że nie pisałam tak długo, napiszcie miły komentarz :D
Następny rozdział już niedługo, mam plany skończyć to, co zaczęte. :D



1 komentarz:

  1. Kuźwa co?? Czy ja dobrze zrozumiałam Olka zmarłą??????
    Jak tak to człowieku nie żyjesz ??
    Ryczałam

    OdpowiedzUsuń